Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Milczeli przez kilka chwil. On nie puszczał jej rąk, ona nie odrywała oczu od bruku.
Potem wyrzekł Publiusz głosem miękkim:
— Gdybym zapragnął towarzyszki, któraby była ozdobą samotnego dworca Kwintyliów, a dla godnego spadkobiercy mojego nazwiska szlachetnej matki, czy chciałabyś złożyć ofiarę cieniom moich przodków?
— Ty jesteś Rzymianinem, Publiuszu, a ja Rzymianką — odparła Mucya, podnosząc na niego spojrzenie promienne.
— Zaraz po objęciu stolicy pretorskiej przyślę ci pierścień żelazny.
Ona pochyliła głowę na znak zgody; on uścisnął jej ręce serdecznie.
Z ust ich nie wybiegło ani jedno słowo gorące, ani jedno zaklęcie miłości. Mówili spokojnie, bez westchnień i przysiąg, jak dobrzy przyjaciele, którzy załatwiają sprawę powszednią. Mimo tu czuli bardzo dobrze doniosłość wyznania, które ich łączyło na życie.
Postępowali jakiś czas obok siebie w milczeniu, przygnieceni ciężarem chwili. Pierwszy odezwał się Publiusz:
— A twoja prośba, Mucyo?
— Obawiam się obrazić twoje uczucia rzymskie — rzekła Mucya zakłopotana.
— Nie mam zwyczaju cofania danych obietnic, tobie zaś nie mogę dziś niczego odmówić.
— Prośba moja zwraca się do twojego serca...
— Sądzisz, że człowiek, który skąpał przed godziną miecz we krwi buntowników, nie zrozumie mo-