Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tullia spoglądała znów na niego z lekceważącem współczuciem.
— Rzeczywiście... Cobyś ty robił na prowincyi bez rozbawionego, filozofującego Rzymu — wyrzekła z odcieniem pogardy w głosie. — Ty możesz być tylko zięciem Fabiusza...
Marek opuścił głowę, jak skarcony chłopczyk.
— Gniewasz się na mnie? — zapytał.
— Któżby się gniewał na dzieci, które się do winy przyznają! — odparła Tullia — Żeń się z Liwią i dźwigaj jarzmo dopóty, dopóki ci go upiór, drzemiący w twojej krwi, nie obrzydzi.
— Ten upiór odzywa się we mnie tak rzadko — mówił Marek.
— Tem lepiej dla ciebie. Życzę ci, żeby z dniem dzisiejszym zamilkł na zawsze.
— Ty znasz go także? — zapytał Marek.
— Ja?...
Tullia podniosła głowę. W jej oczach zapaliły się błyski stalowe.
— Ty mnie o to pytasz? — mówiła głosem twardym. — Gdybym była na twojej miejscu, nie wahałabym się ani na chwilę w wyborze drogi.
— Kobietom nie dają zarządu prowincyi.
— Ale kobiety mają sztylet i truciznę.
Stała przed nim wyprostowana, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami.
— Będziecie z Publiuszem parą dobraną — wyrzekł Marek, spoglądając na Tullię zazdrosnem spojrzeniem. — Gdybym ja miał waszą dumę!... Ale co tobie? — zawołał, widząc, że Tullia pobladła.
— Zdaje się, że Publiusz nie o mnie myśli,