Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

biusz broni swoich milionów z zaciętością dorobkiewicza.
— Dziwisz się temu? — wyrzekła Tullia. — Twoja przeszłość nie może wzbudzić zaufania w żadnym teściu. Cóż ci Fabiusz daje?
— Czwartą część posagu i sto tysięcy sesterców rocznego dochodu.
— Owa część czwarta pójdzie wkrótce między ludzi, a sto tysięcy nie starczy ci nawet na grę w kości.
— Wiedziałem, że znajdę w tobie orędowniczkę — zawołał Marek.
Tullia wzruszyła ramionami.
— Niestety, tylko orędownictwem służyć ci mogę — wyrzekła.
— Cała moja nadzieja w młodości Liwii — wtrącił Marek.
— Lepszą doradczynią będzie ci, zdaniem mojem, próżność tych ludzi. Z tego źródła czerp, bo ono nie zawiedzie cię nigdy.
Siedzieli oboje na jednej sofie: ona, oparta ramieniem na poręczy, on obok niej z głową opuszczoną, z rękoma splecionemi na kolanach.
— Zdawało mi się, że duma patrycyusza zgasła we mnie na zawsze — mówił Marek głosem stłumionym — że nie ma w mojej krwi wystygłej miejsca na przesądy, a tymczasem budzi się we mnie od czasu do czasu ten upiór nierozumny i obrzydza mi związek z Fabiuszem.
Tullia spojrzała na niego zdziwionemi oczyma.
— Byłożby to prawdą? — wyrzekła. — Nie posądzałam cię nigdy o uczucia tak staroświeckie.