Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo co? — zapytał Fabiusz spokojnie, pociągając falerna.
— Bo mógłbym pożałować tego, że się z tobą łączę.
— Nie pożałujesz...
— Sądzisz, że nie ma dla mnie wyjścia? Prowincye potrzebują senatorów.
— Cobyś ty robił na prowincyi bez dworu imperatora Lucyusza, bez teatrów, cyrków i biesiada rzymskich? — mówił Fabiusz z obojętnością człowieka, który wie, że straszą go daremnie.
— I w Rzymie mógłbym zostać, gdybym się wyrzekł związku z Liwią — mruknął Marek.
Fabiusz nastawił uszu.
— Nic mi nie wiadomo o spadku, któryby ci pozwolił prowadzić dalej życie wesołego pretora — odezwał się, unosząc się na sofie.
— Krewny mój, Publiusz, ofiarował mi połowę majątku...
Fabiusz zerwał się na równe nogi.
— Czego ten pyszny trybun chce odemnie! — zawołał.
— Podniosła cię ta wiadomość! — zaśmiał się Marek. — Może będziesz teraz przyjemniejszym. Czego Publiusz chce od ciebie? Od ciebie nic, ale odemnie żąda, żebym się nie plamił pieniędzmi...
— Plamił, plamił! — przerwał mu Fabiusz z gniewem. — I wasi przodkowie bogacili się w prowincyach!
— Ale nasi przodkowie oddawali pieniądze, za brane barbarzyńcom, ludowi rzymskiemu pod postacią igrzysk, świątyń, rynków, biblotek, szkół i skła-