Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tach. Jej serce proste brzydziło się takiem kłamstwem.
Patrycyuszka, zaopatrzona w świetlane wzory dawnych czasów, w cnotliwe matrony, w słynnych wojowników i obywateli, rozpoczynających każdą czynność pobliczną od ofiary, w pobożnych królów, konsulów, legatów i trybunów — córa przodków, którym świadomość spełnionego obowiązku osładzała godzinę śmierci przedwczesnej, czuła bardzo dobrze, że wiara w bogów, w światy inne jest najlepszą pomoczniczką i pocieszycielką człowieka. Ale gdzież oni są, ci bogowie prawdziwi, co kierują losami ziemi, prowadząc ramię bohaterów i myśl prawodawców? Nie mieszkańców Olimpu, z których pierwszemu lepszemu histryonowi wolno drwić berkarnie, należy się cześć i posłuszeństwo.
Owych bogów prawdziwych szukała dusza Mucyi w chwilach samotnych w księgach Grecyi, Rzymu i Egiptu, pragnąc ich z tęsknotą natury szlachetnej, którą boli pustka wewnętrza. Odepchnięta przez zwyczaje, obyczaje i pojęcia swojego czasu, chciała sobie stworzyć świat własny, któryby wypełnił próżnię w jej sercu.
Ale księgi Grecyi, Rzymu i Egiptu nie rzucały światła na ciemności, w jakich pogrążyło ją wychowanie filozoficzne. Najlepsze z pomiędzy nich odsyłały człowieka do niego samego, radząc mu czerpać z siebie moc i cierpliwość. Była to wskazówka zbyt oschła dla kobiety.
Zmęczona daremnem badaniem, szła Mucya do cieniów swoich przodków, zanosząc do nich skargę udręczonej duszy niewieściej. Nie po raz pierwszy