Strona:PL Tadeusz Gajcy - Grom Powszedni.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
PRZEZ ZAMIEĆ WIOSENNĄ.

Znowu drobniutki świergot
gałęzi jak śniegu leniwej
i twarzy białej lusterko
w obłoku włosów sennych
spada dzień jak złocona śliwa,
a my ciągle przez zamieć idziemy
z cieniem prędkiej młodości za ręką.

Deszcz wiosenny kuleje w powietrzu
i spryskana obłoków łąka,
a my jeszcze ściśnięte pięści
jak karabin dźwigamy po bokach.
I gdy wiatru zawiły flet
stado rybne w rzece roztrąci
jak do strzału składamy brew

wciąż zdziwieni, nierozumiejący.
A gdy chmura wypukłym hełmem
błyśnie w słońcu i koloru grot
niby tęcza przystanie znienacka,
wtedy w piersi jak w nawie kościelnej
ciężkie serce jak brzemię plecaka
schyla ciało i myli nasz krok.

Znowu głos przywołuje
i słonecznik instrument skręca
nad pejzażem wtulonym w niebo,
a my ręką jak żóraw nad studnią
pochyloną nad mroczną pamięcią
powiadamy: nie można, nie trzeba.

Z domów białych, zakrzepłych jak z lodu
kwiat olbrzymi z dymu się wspina
pod zielony obłoków pierścień —
a my czoło pokryte przez młodość
odwracamy, gdzie bliska ojczyzna
grom wygasły jak krzyż czarny niesie.