Strona:PL Swinburne - Atalanta w Kalydonie.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Do mojej wargi, coby mi patrzały
W oczy; gdy umrę, nie będą mnie grzebać
Z płaczem królewskie me syny, na córki
Licach nie zalśni żadna łza; me życie,
Zimne, na zawsze poświęcone, spłynie
Zdala od tańców, zdala od pochodni
Nachylonego płomienia, od kwiatów
I małżeńskiego łoża. O tak, śniegi,
Patrzące w lice ranka, zimne wzgórza,
Owiane wiatrem pola i burzami
Morza, wędrowny nocny ptak, słyszący
Grzmoty i wycie stada wilków, jodła
Ostatnia w lesie i ten mróz nietknięty,
Rozmawiające z wiatrem i bóstwami,
Zbudzone świeżo godziny i świtu
Białawe smugi, stujęzyczne rzeki,
Zarosłe trzciną, potoki szemrzące
O matce-śniegu — oto, co mnie ciągnie
K’sobie i zna mnie! Żaden mąż mnie nie zna,
A tylko moja bogini. Powiedzcie,
Czyż to was może boleć? Uczyń Bóg to,
Aby z was każdy miał wszelaką sławę,
Po mnie, gdy umrę, niech i pamięć zamrze —
Taką chcę zostać w oczach tej Przeczystej,
W której ślad zdążam — dziewica do śmierci.
Zresztą niech każdy ma tutaj swą wolę;
Może-ż was smucić to, że ja, kobieta,
Do waszych spraw się mieszam i chcę spełniać