Strona:PL Sue - Awanturnik.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jego wysokości... Jego wysokość ukaże się na pokładzie punktualnie o jedenastej... a zatem już za pięć minut!!
Niepodobna opisać okrzyku radości, jaki wyrwał się ze wszystkich piersi.
— Uważaj, Dik... aż mi słabo... — szepnął Montinier.
Wreszcie wybiła jedenasta.
Pokład fregaty wyglądał wspaniałe. Żołnierze i majtkowie stali w długich szeregach, oficerowie zaś, w galowych mundurach, z odkrytemi głowami, ruszyli wraz ze Szkotami ku kajutom księcia. Wudley i Mortinier szli na końcu i gdy reszta ich kamratów zapełniła już schodki, oba te piękne wzory przywiązania i wierności dla swego wodza, pozostały jeszcze na pokładzie.
— Słuchajmy... może usłyszymy głos Jakóba... — szepnął Wudlay i obaj ruszyli powoli po schodkach.
Początkowo panowała głęboka cisza, szybko jednak przerwały ją entuzjastyczne okrzyki. Lordowie i oficerowie wkroczyli do obszernej kajuty, w której de Cronstillac udzielał posłuchania. Panował w niej prawie półmrok, ta też postać naszego bohatera, stojącego w głębi kajuty w dumnej postawie, z podniesioną głową, w zielonym kaftanie i czerwonych spodniach, w pierwszej chwili nie wywołał żadnego zdziwienia. P. de Chemerant stał obok niego z coraz bardziej triumfującą miną, za nimi zaś błyszczały mundury kapitana fregaty i jego pomocników.
Gaskończyk okazywał zupełny spokój i pewność siebie.
— Moi panowie — przemówił pierwszy, wskazując na p. de Chemerant — ten oto szlachetny rycerz wyraził mi życzenia panów i dopamógł mi dostać się na pokład tej fregaty....
W tejże chwili do kajuty zeszli lordwie Wudley i Mortinier...
— Teraz, książę, nie rozstaniemy się aż do śmierci!
— Niech żyje, miech żyje!!
— Na pohybel Orańczykowi!
— Liczę na to, moi drodzy towarzysze... serdecznie