Strona:PL Sue - Artur.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chamy, we wspaniałościach ślepiących nasze oczy i duszę, ach! to zapewne, mówiłem sam do siebie, to zapewne zachwycająco — czarodziejskie życie, które wiodły te dwie istoty!
Lecz zwięzła i smutna mowa proboszcza wyprowadziła mnie z tych urojeń.
Zadrżałem, i poszedłem za nim, w najmocniejszym postanowieniu przeniknienia téj tajemnicy.
Niezadługo słońce się zaćmiło; poranek, który zrazu bardzo był piękny, zachmurzył się; niebo okryło się chmurami, kilka kropel deszczu upadło.
— Nie ma tutaj oberży — rzekł do mnie Proboszcz; Pan jedziesz konno, czas grozi burzą, jaka się zwykle w górach przydarza, a jeśli orkan będzie zbyt mocny, mała rzeczka, którą Pan mogłeś w bród przebyć, stanie się, w kilku godzinach, bystrym potokiem; racz więc przyjąć ubogą gościnność w probostwie, dopóki się burza nieuspokoi: Pański przewodnik i konie będą się mogli pomieścić w stodole.
Przyjąłem, zachwycony tą grzecznością, która mogła posłużyć méj ciekawości: powróciliśmy do domu.
— I cóż, Józefie?: — rzekła Joanna do Proboszcza z wyrazem najgłębszego wzruszenia.