Przejdź do zawartości

Strona:PL Sue - Artur.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kakrotnie przebywałem jadąc do ***; po każdéj stronie téj płaszczyzny zieloności rozciągała się wielka firanka dębów i lip, gałęzistych aż po same korzenie, i dwa lub trzy bukiety brzóz śrebrno-korych, rozrzucone były tu i owdzie po téj ogromnéj łące, gdzie się pasło kilka jak najpiękniejszych krów szwajcarskich; nakoniec, w dali widnokręgu, wznosząc się po nad kilku napiętrzonemi wzgórzami, odbijały, w śmiałym zarysie mgliste i błękitnawe szczyty ostatnich gór kończących łańcuch wschodnich Pirenejów.
Widok ten tchnął najwyższą wspaniałością, i powtarzam, ta natura tak wielka, oprawiona niejako w złoto i jedwab tego ładnego salonu, szczególniejszy przybiérała charakter.
— To jest salon, — rzekł do mnie Proboszcz: i weszliśmy wówczas do oranżeryi zbudowanéj po wiejsku z drzewa. Można tam było widziéć wielkie mnóstwo roślin zamorskich, głęboko zasadzonych tak, iż w zimie, oranżerya ta musiała mieć pozór rozkosznéj alei ogrodowéj. Przede drzwiami, które ją kończyły, zatrzymał się Proboszcz; i zamiast otworzyć je, powrócił....
Lecz pokazując mu te drzwi drewniane, ślicznéj gotyckiéj roboty, wypracowane zapewne przez Flamandczyka, i lekkie jak koronka,