Strona:PL Sue - Żyd wieczny tułacz.djvu/594

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    — Dziesiąta! — zawołał Dagobert — nie mamy już ani minuty czasu do stracenia; Agrykolo, bierz worek.
    — Zaraz, ojcze.
    Kowal przystąpił do szwaczki, która zaledwie na nogach trzymać się mogła i rzucił jej po cichu:
    — Jeżeli nie wrócimy do jutra rana... polecam ci mą matkę... Pójdziesz do pana Hardy; może już wrócił z podróży. Pocałuj mnie, siostro i bądź dobrej myśli...
    I głęboko wzruszony, serdecznie uściskał Garbuskę, która o mało co nie zemdlała.
    — Choć, stary Ponury... dalej w drogę — rzekł Dagobert — będziesz nam służył za pikietę.
    Potem, przystąpiwszy do żony, która przyciskała do piersi głowę syna, rzekł tonem spokojnym:
    — No, kochana żono, dopilnuj, aby ogień nie wygasł... za dwie lub trzy godziny przyprowadzimy ci moje sieroty i piękną pannę... Ucałuj mnie... na szczęście.
    Rzuciła się mężowi na szyję. Niema jej rozpacz, objawiająca się tylko łkaniami, rozdzierała serce. Dagobert zmuszony był wyrwać się z jej objęć i rzekł zmienionym głosem:
    — Chodźmy, chodźmy, ona mi serce rozdziera... czuwaj nad nią.
    I wsunąwszy pistolety do kieszeni surduta, postąpił ku drzwiom, a za nim Ponury.
    — Synu!... niech — cię uściskam raz jeszcze... może ostatni! — zawołała biedna matka.
    Kowal łzy swe połączył ze łzami matki:
    — Bądź zdrowa. Wkrótce się zobaczymy.
    Żywo pośpieszył za ojcem.
    Franciszka, głęboko westchnąwszy, padła na krzesło, podtrzymywana przez Garbuskę.
    Dagobert z Agrykolą, dręczeni niepokojem, wyszli z ulicy Brise-Miche, i szybkim krokiem zmierzali ku bulwarowi szpitalnemu, a za nimi Ponury.