Strona:PL Strindberg - Samotność.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziny i traw, rosną pod olchami żółte jaskry i czerwone dzwonki. W szczelinie skały na mchu i błocie ściskają wielkie paprocie drobną słodziuszkę, wijącą się po ziemi jak bluszcz; kilka krzaków jałowcowych wysłano na zwiady na sam kraj. I wpatruję się w głąb sosnowego boru, zwłaszcza wieczorem, gdy słońce stoi na niebie nizko. Wtedy widzę jasnozielone sklepienie z miękkiemi mchami i poszyciem z osiki i brzózek.
Niekiedy widać tam jakieś życie ale rzadko. Wrona ukaże się i coś skubnie a przynajmniej udaje, że skubie, chociaż widzę dobrze, że myśli, iż nikt na nią nie patrzy. Ale że kokietuje tego lub owego ze swojego gatunku, to więcej niż pewne.
Wtem zwolna płynie jakaś łódka: ktoś wiosłuje, siedząc z tyłu żagla ale widzę tylko łokieć i kolana — w głębi siedzi jakaś kobieta. Łódź sunie tak pięknie a gdy patrzę na tę wodę, zda mi się, że słyszę ów kojący plusk, to coś, co bezustannie mamy za sobą a przecież wciąż przed sobą także, to coś, co jest tajemnym urokiem żeglugi, obok samego kierowania wiosłem, oraz walki z burzą i wichrem.


∗             ∗

Pewnego razu ukazała mi się w lunecie cała scena. Dalekiego wybrzeża nigdy jeszcze nie przekroczyła (w lunecie) istota śmiertelna; była to moja własność, moja posiadłość, moja letnia rezydencya.