Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo był to czas, gdy słońce dosięga zenitu. Od piekielnej spiekoty zbladło niebo, rozjarzyły się do białości mury, powietrze rozpaliła gorączka.
Przyszło pragnienie nieznośne, suche jak samum, płomienno-grzywy syn pustyni i nastał kres... rozwarła się gehenna zbrodni i szału...
Matki ssały krew z naciętych żył dzieci i z ociekającemi posoką wargami oddawały się w rozpacznej żądzy przechodniom. Lubieżni starcy rzucali się z dzikim błyskiem w oczach na młode, niewinne dziewczęta i zdobywali je z niebywałą, szatańską siłą. W pyle drożnym, w kurzawie gościńców tarzała się rozpętana bólem, bezkarna chuć, przewalała się w tytanicznych kłębach trędowata Asztoreth...
Od czasu do czasu, jak z leja morskiego strzaskane, zmiażdżone szczęty wsanego statku — wypadały z rozwścieczonego splotu ciał nagie, stalowo-sine trupy i rozciągały się na ziemi ciche już, stężałe i zimne...
Grabarze w czarnych, smolnych opończach zahaczali je żelaznym odziergiem i wlekli do wspólnego wądołu. Raz hak nie trafił, worując się głęboko w łono zadżumionej Gruzinki — spostrzegli i wydobyli żelazo: z ostrza zwisały w krwawych strzępach reszty niedościgłego płodu...
Na placach, po rozdrożach płonęły wielkie stosy drzewa; szary perz osiadał posępną żałobą na dachach, na zżółkłych skwerach, na twarzach. Suchy trzask ognia przerzynał przyczajoną ciszę grozy, przerywaną