Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A do świtu było już niedaleko. Księżyc dawno już zaszedł za tamtą stronę czarnolasu i zaszarzały już kiry nocy. W borach odzywało się już kwilenie przebudzonego ptactwa, kończyły nocne loty nietoperze. W powietrzu ważyło się poranne przeczucie. Wśród perłowej szarzyzny przybrzasku stała osada głucha i martwa; ani jeden dym nie wykwitał ponad dachy. Przed godziną jeszcze zalewające wieś mściwe kłęby zniknęły bez śladu; ani jeden kędzior nie tułał się po znieważonej osiedli...
Odkryłem głowę i powoli spuściłem zwłoki w świeżą mogiłę. Niechaj spoczywa w pokoju...

Wśród rozgwaru wstającego dnia skierowałem ciężkie kroki ku martwej wsi; chciałem pożegnać Pumę i odejść stąd daleko.
Zbliżyłem się do wietnicy. Z poza pala totemowego wyzierała czarna czeluść wnętrza; na toku walało się parę niedopalonych drewien, świeża gałąź leszczyny i tomahawk porzucony... Schyliłem się pod niski okap, postępując kilka kroków w głąb. Nagle wyprostowawszy zgarbione plecy, uderzyłem głową o parę zwisających z pułapu nóg. Wtedy podniosłem wzrok w górę, w mroki powały, by tu spotkać się ze spojrzeniem starczych, znużonych już strażowaniem oczu wisielca.