Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konany — rzeczywiście i ja zauważyłem te ścieżki. Jeśliś już tak bardzo ciekaw, możemy zbadać i środek. Tylko żwawo naprzód, bo pora już spóźniona i trzeba wracać do siebie.
— Pst! — ostrzegłem go — mówisz za głośno. Kto wie, czy właśnie tam nie spotkamy zgromadzonych na naradę mieszkańców? Może wieś odbywa dziś jakiś wiec przedwojenny?
Ben umilkł i cicho posuwaliśmy się jednym z chodników, po parę minut badając grunt, by przez pomyłkę nie wrócić znów na linję obwodu.
Tak postępowaliśmy przez dobry kwadrans; głucha cisza szła nam naprzeciw.
— Do djaska! — mruknął pod wąsem zniecierpliwiony Ben, -— Tam nic niema! Po jakiego licha było pchać się w tę oćmę? Z pewnością minęliśmy już środek i zbliżamy się znów ku obwodowi.
W odpowiedzi zamajaczyło coś czarnego o parę kroków. Ścisnąłem ramię Headinga, wskazując mu ciemny kontur. Rzuciliśmy się na ziemię, by resztę przestrzeni oddzielającej nas od budowli przeczołgać na kolanach. Wkrótce natrafiliśmy na pień potężnego cedru, którego konary pławiły się w mlecznem morzu; byliśmy widocznie za tylną ścianą chaty, gdyż cedry spotykane przez nas w ciągu wędrówki po obwodzie zawsze wznosiły się za, nie przed domami.
Ben przyłożył ucho do drewnianej, z ciężkich kloców zbitej ściany i słuchał parę minut z zapartym