Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jednak budziła szczególne zaciekawienie, nie pozbawione odcienia lęku.
W izbach nie było żadnych naczyń, ani śladu jakiejkolwiek strawy przeznaczonej na warzę. Zresztą ognie rozłożone po paleniskach nie płonęły jasnym, jarkim płomieniem — raczej tliły, dusząc się pod stosem liści i mokrych gałązek. Miało się wrażenie, jakgdyby zapalono je tylko po to, by wytwarzały owe tumany dymów, przewijające się pomiędzy chatami.
— Dziwna osada — pomyślałem, ruszając na dalsze zwiady.
Teraz powiał mi na twarz silny, ciepły prąd i równocześnie oślepiła mię szara fala mgły. Przetarłem oczy i przebierałem się dalej przez mleczne złoża żywiołu. Tak wędrując w pomroce z wyciągniętemi jak ślepiec rękoma, przeglądnąłem jeszcze trzy następne domy, by przekonać się, że nigdzie niema żywej duszy; wszędzie zastawałem tylko puste izby i zagadkowe ogniska.
W połowie drogi od chaty szóstej do najbliższej z rzędu usłyszałem nagle cichy świst: Ben dawał znać o sobie. Odpowiedziałem natychmiast w podobny sposób i w chwilę potem spotkaliśmy się. Teraz raźniej nam było jakoś razem w tem dziwnem miejscu. Z rozmowy prowadzonej szeptem dowiedziałem się, że i on przejrzał po kolei sześć domów i doszedł do wyników identycznych z moimi. Byliśmy zatem w jakiejś osadzie opuszczonej zdaje się przez mie-