Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

godzin, minut i sekund. Zamknął w dwóch wyrazach całą swą kłamliwą, przeczącą istocie bytu działalność. Niebezpieczny człowiek — symbol! Dopóki żyje, ludzkość nie otrząśnie się z tego przesądu i nie pójdzie za mną. Dlatego należy wykreślić z pamięci żyjących to imię i zastąpić mojem. Mojem?!... Co za szczególna myśl! Moje nazwisko!... Moje nazwisko... Jak się właściwie nazywam? Jak się nazywam?... Nie mogę sobie przypomnieć... To śmieszne, to arcyśmieszne! To upokarzające!... Zapomniałem, zupełnie zapomniałem, jak się nazywam. Jestem bezimienny — tak — bezimienny — jak fala w łonie oceanu — wiecznie wędrowna, wiecznie się w drugą przelewająca — drugą falę — siostrzycę...

Po nocy długiej, bezsennej idę do niego. Wiodą mnie schody spróchniałe, miejscami szczerzące się pustką przerw, skrzypliwe. Otwieram drzwi i wchodzę.
Zaciszny, stary pokój szemrze pogwarem zegarów. Jest ich wiele, bez liku: czarne z hebanu, pełzające po ścianach niby wielkie żuki, okrągłe, staroświeckie na kolumienkach z kości słoniowej, pod szklanymi dzwonami, dziwaczne barokowe z interieur’ów dawnej Francji, figlarne, głośno tykające budziki. W niszy wyścielonej zieloną kitajką szepczą półwieczne pacierze małe „kieszonkowe“ — złote, emaljowane przecudnie „cebule“ — srebrne, inkrustowane „repetiery“ — kosztowne, w rubin i szmaragd strojne liliputy.