Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ruchem miękkim, macierzyńskim pukle jej włosów. Chora zdawała się tego nie dostrzegać; oczy jej, zapatrzone w przestrzeń poza oknem, co jakiś czas zwracały się pytająco ku drzwiom, jakby kogoś oczekując. Gdy w końcu koło piątej wszedł do pokoju Paderna, obłąkana porwała się ku niemu z błyskiem radości w oku.
— Nareszcie jesteś, Władku! — wyszło z ust jej westchnienie ulgi.
Lekarz zmieszał się i popatrzył na Kobierzyckiego.
— Typowe u obłąkanych pomieszanie osobowości.
— Znamienne — chciał pan powiedzieć — poprawił go zimno Kobierzycki. — Teraz już bierze pana za mnie.
I wyszedł bez podania mu ręki...
W ciągu najbliższych dni dojrzało w nim postanowienie. Odwieść go od zamiaru nie mogło już nic w świecie. Uporządkował wszystkie swe sprawy, spisał ostatnią wolę, oddał do druku najświeższą swą pracę naukową. Spokojnie, z uśmiechem wytwornego chłodu czekał końca.
A koniec ten miał przyjść dzisiaj — dzisiaj w poniedziałek 21 maja miedzy godziną 4—5 po południu. Spojrzał powtórnie na zegarek: dochodziły trzy kwadranse na czwartą; czas był najwyższy. Wstał od biurka, ubrał się i za chwile jechał dorożką w stronę zakładu. Po kilkudziesięciu minutach pojazd zatrzymał się przed bramą lecznicy. Kobierzycki zapłacił dorożkarza i krokiem spokojnym, równym, odmierzonym jak wahania zegara, zaczął wstępować na schody. Nie zatrzymał go nikt w drodze — szedł jak przeznaczenie chłodny i nieubłagany...
Oto długi, półmrokiem okryty kurytarz z dwiema pierzejami cel... Zatrzymał się pod numerem 15 i sięgnął po coś do kieszeni żakieta...