Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dlaczego właśnie ten pałac? Nie wiedział. Czuł tylko skwar ognia i woń spalenizny wyraźną, całkiem bliską, tuż o parę kroków...
Dźwignął się z łóżka i jak automat zapalił świecę. Ogarniając światło ręką, zaczął szukać czegoś w kufrze. Znalazł bal związany sznurem, przygotowany tam od dawna. Rozwiązał. Posypały się zwoje pakuł...
Podłożył pod szafę okrągłą bułę kłaków i podpalił. Nie oglądając się poza siebie, przeszedł do salonu, podrzucił pod fotele parę zgrzebnych pakietów i przytknąwszy na chwilę świecę, jak przez sen przekradł się do jadalni. Po chwili podpalał już stół w kuchni i krztusząc się od dymu, rozkładał ogniste zarzewie w pokoju bawialnym. Gdy przechodził do łazienki, już zagrodził mu drogę potężny płomień buchający z alkowy. Zaśmiał się doń nerwowym, krótkim uśmiechem i zniknął w głębi korytarza z pękiem płonących pakuł w ręce...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad ranem odezwały się w Kobryniu dzwony na trwogę.
— Gore! Pali się! — wołały jakieś przerażone głosy. W oknach ukazywały się wylęknione twarze, na ulice wylegali ludzie. Dzwony grały wciąż przeciągłym, pogrzebowym lękiem.
— Jezus Marja! — krzyknął jakiś głos kobiecy. — Ogień na pożarowisku! Rojecki się pali!
— I ten się nie uchował!
— I na niego przyszła wreszcie chwila!
Ludzie żegnali się zabobonnie, patrząc w osłupieniu na olbrzymią, czerwoną kolumnę ponad jodłowem wzgórzem za miastem.
Lecz nikt nie śpieszył się na ratunek: strach przykuł nogi do ziemi, spętał ruchy, zmroził wolę...