Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc kto właściwie kazał oczyścić komin? — zapytałem, rad z tego, że zawiązana rozmowa przerwała przykre milczenie.
— Jakiś podmiejski ogrodnik, który przed miesiącem za półdarmo sprowadził się do pustego browaru z żoną i starym ojcem. Ubikacyj mają sporo i miejsca dość, choćby dla kilku rodzin. Sprowadzili się pewnie do izb środkowych, zachowanych w najlepszym stanie, i żyją sobie za tanie pieniądze. Teraz im kominy glancują, bo stare już i tęgo sadzą zapchane. Nie czyszczone od dawna. — Nie lubię tych starych kominów — dodał po małej przerwie w zamyśleniu.
— Dlaczego? Czy może dlatego, że więcej z nimi roboty?
— Głupiś, mój kochany. Boję się ich — rozumiesz — boję się tych starych, od lat nie tykanych szczotką, nie skrobanych żelazem wlotów. Lepiej zwalić taki komin i nowy postawić, niż dawać go czyścić ludziom.
Popatrzyłem na twarz Kaliny w tej chwili. Była dziwnie zmieniona lękiem i jakąś wewnętrzną odrazą.
— Co to wam, panie majstrze?!
A on, jakby nie słysząc, mówił dalej zapatrzony gdzieś w przestrzeń przed siebie:
— Niebezpieczne są wielkie zwały sadz nagromadzonych w wąskich, ciemnych szyjach, do których słońce nie ma przystępu. I nie tylko dlatego, że się łatwo zapalają. Nie tylko dlatego. My, kominiarze — uważasz — przez całe życie walczymy z sadzami, przeszkadzamy ich nadmiernemu skupianiu się, zapobiegając wybuchowi ognia. Lecz sadze są zdradliwe, mój kochany, sadze drzemią w poćmie kominowych gardzieli, w dusznocie piecowych spadów i czyhają... na sposobność. Coś mściwego w nich