Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kami między zawarte w krzyż ramiona, przycisnęła ją do piersi i, siedząc w kucki na ziemi, kołysała się tam i nazad, ślepa, głucha, nieprzytomna z boleści. Krzyk dziki, podobny do pisku kani, wypadał spomiędzy jej ściśniętych zębów. Podniesiona z ziemi, otwarła oczy, przyszła do siebie, przeprosiła za tę niewłaściwość i wzięła się do roboty. Wszelkie wieści ze świata, wszelki turkot na dziedzińcu sprowadzał drżenie, panikę i męczarnie ucieczki. To też we dworze niezdolskim znienawidzono turkot i tętent. Tymczasem pewnego popołudnia, w drugiej połowie maja, przed gankiem dworu stanęła wielka, lśniąca kareta, zaprzężona w cztery spasione i zgrzane konie. Pani Rudecka z przerażeniem wybiegła do sieni i stanęła za wejściowemi drzwiami, patrząc na świat przez boczne okienko w oczekiwaniu jakiejś nowej klęski. Panna Salomea przypatrywała się również karecie, ukryta za firanką dużego pokoju. Na szczęście nie mężczyzna wysiadł z pojazdu, lecz kobieta, co było już pewną ulgą. Przybyła pani była wysoka i, pomimo siwiejących włosów, ze śladami piękności na twarzy. Podniosła zasłonę czarnego kapelusza i rozglądała się na wszystkie strony, widocznie, oczekując, że ktoś wyjdzie ją przyjąć. Lecz w czasach tych niegościnne były domy i ludzie nie byli spragnieni widoku ludzi. Gospodyni nie śpieszyła się z powitaniem, w nadziei, że owa dama, jak przyjechała, tak pojedzie sobie w błyszczącej karecie. Czarna pani zbliżyła się do ganku i wstępowała na jego schodki. Schodków tych było kilka, — a zdawało się, że nie może na nie wkroczyć. Trzeba było