Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obłoki ciemnogranatowe w oddali, a bure w pobliżu zwisały nad zalewem. Wiatr ku zmierzchowi nacichał, — ustawał, — wreszcie zgasł w lasach. Spokojne, ostre zimno przesyciło ogrom powietrza.
Przaśne morze grało cichemi falami. Senne ziemi zarysy, osaczające ze wszech stron twardem i grubem obramieniem wody srebrzyste, zwolna wsiąkały w mrok gruby. Para oddechu wymykać się z ust zaczęła. Jesień cicha, jesień północy zstępowała na ziemię.
Wnet wszystko w niej zamarło, skurczyło się, przygasło.
Noc szła. Bezksiężycowa, gwiaździsta noc nad ziemią i morzem. Niepostrzeżony przymrozek lekki tuman podźwignął z zalewu. Ani jeden obłok nie zaćmiewał rozpostarcia i przepychu gwiazd, które wynikały w szafirach wysokiego sklepienia.
Ze swego asylum, z kuryi od dawien dawna zasiedziałej, gdzie miał izbę na piętrze do badań osobną, astronom wyszedł ciemnemi schodami kościoła na wieżę. Tam miał swą dostrzegalnię, niedostępną dla ludzi. We trzy strony świata roztaczał się widok z tej wieży na Fryską zatokę. Z czwartej strony świata słała się równina daleka, którą przerzynała rzeka Bauda, tworząca małą przystań, dwiema tamami zabezpieczoną od zalewu. Miedziany dach katedry, nowopokrytej po złupieniu przez Skalsky’ego, lśnił słabo w świetle gwiazd wyiskrzonych. Cztery wieże, stojące w narożnikach kościoła-fortecy, rzucały długie cienie na ziemię, od półblasku zbielałą. Brzeg urwisty, na sześćdziesiąt łokci po nad wody zatoki wzniesiony, nachylał się ku fali ruchomej, zmywającej leniwie stopy osypiska. Potężne