Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wspomniał śmierć księcia i dzieje Mestwinowe. Owiało go ciepło radości, gdy patrzał na zastęp Polochów, z poznańskim księciem przebiegający te drogi. A potem wieść o Rogoźnie...
Wnet w drzemaniu prędkiem wszystko zmętniało. Przygasło. Nie umiałby teraz powiedzieć, czy to sen o owym wielkim polskim królu, co tu z pradziadem przyszedł ku morzu, czy to widzenie prawdy przeżytej. Gdy się ocknął, sam już był pod lipami. Rozbiegli się do roboty wszyscy. Widać było, jak dwaj młodzi, brataniec i ten z Gdańska przybłęda, we dwie pary koni orzą pochyłą niwę. Jeszcze tu na północy, — choć maj stał w pełni, — ziemia była chłodna. Ledwo — ledwo niedawny zamróz z niej wytchnął. Skiby pod sochą, wyrobioną z klęka jesionowego, okutą żelazem klepanem, odkładały się na bok ciemne i lśniące z wilgoci. Ostre trzusło krajało zeszłoroczną caliznę starego ścierniska. Poważne wrony kroczyły za każdym z oraczów, a warble, przyjaciele strzechy, stadem sfruwały z gałęzi lipowych dla wydziobywania pędraków. Zagony, dymiące się pod słońcem, odkładały się długimi pasami, smuga za smugą, zniżając się w stronę jeziora. Na ten widok najistotniejsze wzruszenie ogarnęło starca. Uczuł w głębi duszy swej szczęśliwość spokoju. Kochał pracę na roli. Miłował ją bardziej, niż sławę wojenną, niż zwycięstwo i tryumf. Nie bał się wcale, iż wkrótce nadejdzie ów poranek, kiedy mu się oczy ze snu nie odemkną, kiedy nie będzie już widział ani tych długich, brunatnych zagonów, ani młodych, żółtawych liści olchy nad wodą, ani wielkiej gładzizny jeziora. Wiedział napewno, iż ów sen będzie dobrem najwyższem, czemś jeszcze lepszem, niż spokój