Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/083

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc suchemi liśćmi od wiosennego chłodu, twardo zasnęli.
A gdy najgłębszy sen związał ich powieki, posłyszy w sobie biskup niewymowną melodyę. W lekkoskrzydłem marzeniu widzi przed sobą Smętka przewoźnika, jak o pień wielkiego dęba oparty, gra, jako menestrel, na pięciostrunnej normandzkiej wioli. Niezwyciężona potęga tej muzyki, najwyższa, najbardziej niezmożona potęga ziemi, która na proch kruszy wolę tyrańskich mocarzy, i uśmierza dzikość niemych zwierząt, ogarnęła serce. Wychynęła z nicości rzekomo kwiat o tęgim, przenikającym, subtelnym zapachu i koronie nigdy niewidzianej.
Bojownik boży mocą wyćwiczoną swej żelaznej woli odtrącał od siebie melodyę i jej ubezwładniającą woń, która tak przemyślnie, a zarazem tak prosto, wyławiała zapomniane skrytości, tkwiące na początku i we środku życia, wczoraj i dzisiaj. Chwile dawne, w czasie zamierzchłe, zaginione i do cna przepadłe w niepamięci, stawały się dzisiejszemi, o sile wyrazistości stokroć większej, niż ją wówczas posiadały. Uczucia pogubione w dzieciństwie, w młodości, na czeskich polach, błoniach i wzgórzach, w rodzinnym domu, gdy jako książę na czternastu żupach, w państwie udzielnem, jako młodzieniec anielskiej piękności, hasał w orszaku rycerzy, — w Magdeburgu pod okiem Otryka, w towarzystwie Thietmara i Bruna, — w obczyźnie dalekiej, gdy jako włóczęga ubogi biegł boso w świat, — dogoniły go i teraz oto odnalazły. Widoki miejsc, niegdy oku miłych, rodzone i obce, ponure i radosne, uśmiechy święte i bestyalskie błyski oczu dzikich, —