Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiej radości usta najstarszego z pątników, a słowo główne wymknęło się z nich:
»Przybliżając się do mnie w dzień, któregom cię wzywał, mówiłeś: Nie bój się«!
Obok rudła z nieruchomemi w dłoniach wiosłami stał młodociany przewoźnik. Czarne jego źrenice wlepione były w przybyszów z obcej ziemi, a wzrok, z jednego na drugiego przechodząc, pytał się:
— Cóż to za ludzie?
Oczy te, oczy wieczne, niby haki wędy, zarzucały się w tonie oczu najstarszego z wędrowców, ażeby z głębi ich rybę tajemnicy wyłowić.
— Ktoś ty jest? — pytały oczy podstępnego dociekania.
Lecz źrenice tamtego, zasłonięte mgłą niebiańską, nieodgadnione były, jak sama toń firmamentu. I Smętek przewożący apostoła, poczuł złowrogi gniew w przepaści istoty swojej.
— Przybliżając się do mnie w dzień, któregom cię wzywał, mówiłeś: — »Nie bój się!« — przepowiadały sobie jego wargi.
— Kto jest pod utwierdzeniem, który się nie boi, skoro ja przy nim stoję!
Uderzyły w pątnika jego oczy wszystką mocą, ażeby go wewnętrznem strwożeniem, lękiem śmierci porazić. Zamierzyła się na serce pątnika wszystka wola i całkowity ogrom bezlitosnej wszechmocy zabijania ducha trwogą wobec niebytu. Alboż spotkał kiedykolwiek w drodze swojej twór żywy, któryby nie mdlał wobec sekretnej wizyi nieżycia? Alboż, ostało się którekolwiek serce i nie wzdrygały się zawory jego komor,