Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ludzi obskoczyło go. Dźwignęli mu głowę, posadzili w tem błocie. Jeden z nich rozerwał rękami jego surdut i szukał w kieszeniach. Łapy drugiego powyrywały zewsząd różne papiery. Odór wódki z gęby tego człowieka... Śmiech, że się tak zawiodą, bo tam nic niema. Szkoda tylko najładniejszej z fotografii Xenii... Znowu go zaczęli szarpać, szukając w kieszeniach spodni, w kamizelce, nawet za gorsem koszuli. Wtem — porwali go w kilku za nogi, w pasie i za głowę. Nieśli szybko, dysząc z trudem, swarząc się o coś w gwałcie, gadając jeden przez drugiego. Nic nie rozumiał, co oni robią, dokąd go — u licha! niosą, a niosą. Minęli rozwaloną bramę i biegli, biegli coraz prędzej. Wreszcie poczęli go huśtać w powietrzu, raz, dwa, trzy... Przerażenie, przerażenie, które się w żadnem nie zmieści słowie! Ciemność w oczach i ścinające krew zimno! Ból. Woda wokoło. Przez mózg przewinęła się okropna myśl: — Wisła... Zanurzył się. Woda pogarnęła go i leniwie poniosła. Czuł, że się nogami wlecze, a kadłubem ciała czołga po błotnistem dnie, że zapada coraz głębiej i tonie, a nie miał siły podźwignąć się z tego upadku. Lecz zimno i chlustanie fali nurtu po twarzy cuciło go z bezsiły. Dotarł do jakiejś grzązkiej ławicy błotnej i piaszczystej. Usiadł tam po pachy w wodzie. Dźwignął się z trudem i, popędzany od zimna, zaczął brnąć na czworakach popod brzeg pochyły, pełen śmieci, które się pod ciężarem obrywały i w dół waliły. Instynktownie, dla ulżenia sobie trudu, pełzał w ukos wybrzeża po coraz bardziej kostropatych i cuchnących brudach. Zimno go trzęsło. Brak tchu obalał na