Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

naski nie dał się tak łatwo odepchnąć. Podszedł szybko do swego starego znajomego, z którym wieczerzał swego czasu i dysputował. Podał mu rękę i przywitał go życzliwie. Żłowski odnawiał z nim znajomość bardzo ozięble, najwidoczniej z musu. Ludzie, którzy szli z tym Żłowskim, zwolna oddalili się i dwaj dawni znajomi zostali sami na drodze.
— Cieszę się, że pana tutaj widzę!... — szczerze mówił Nienaski.
— Dumny jestem z pańskiej łaskawej uciechy... — odpowiedział tamten.
— Myślałem, że pan wciąż przebywa w Paryżu.
— Bo też ja tu przejazdem.
— Tak? I na krótko?
— Jak to w życiu naszem, ludzi bez wczoraj i bez jutra. Ani się wie, czy człowiek tam, gdzie jest, będzie długo czy krótko.
— No, nie trzeba przesadzać... Tutaj?
— Czyż może bezdomny pies, który biegnie od wsi do wsi i którego od każdych drzwi wita głos — a pójdziesz! — wiedzieć, czy jest, czy będzie gdziekolwiek, długo lub krótko?
— To jest smutne, co pan mówi, ale niezupełnie prawdziwe. Smutne, gdy się słyszy o takiej doli człowieka. Gdybym mógł być panu w czemkolwiek pomocnym, uważałbym się za szczęśliwego, mogąc mu usłużyć.
— Dziękuję, pan w niczem nie może mi być pomocnym... rzekł Żłowski z grzecznie szyderczym uśmiechem.
— Nie wiedziałem, że jestem tak bezwzględnie