Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

też to lubił, jak lubił ten architekt słuchać pieśni wiejskich z jej ust! Zamierał z rozkoszy, zanosił się ze śmiechu od tego dowcipu, prawdy i krasy, jaka jest w piosence wiejskiej. Znała się tam przez lato ze wszystkimi ludźmi, to znaczy ze wszystkiemi babami i dziewuchami i niemało się z niemi naurągała na chłopów. Pod sekretem chodziła często w chusteczce i spódnicy żąć i do siana, bo tak lubiła rozmawiać z dziewczynami i słuchać, jak się przegadują z chłopaczyskami. Tylko że „milioner“ nie lubił, skoro się tam gdzie „zawieruszała“, więc mu już i tego ustąpiła, choć z głębokim żalem. Zaraz go pikało, że już coś będzie. Taki był zestrachany, jeszcze z tego Paryża. Śmieszny chłop! Bo ten cały Paryż — Boże drogi! — to było akurat to samo, co nad Wisłokiem: popatrzeć, jak to tam jest, no, wszędzie, — jak żyją, po jakiemu się co robi — i samej żyć temże wszystkiem, spełna, duszkiem, żeby było czuć, że się żyje i tak, jak inny naród żyje. Milioner zaraz coś nastroszył, nastawił swoje „zasady“, jak lunetę, albo mikroskop i dawaj-że patrzeć! A jak się już napatrzył do syta, dopiero widzi, że śmieszne jest to jego całe badanie. Jedną miał wadę ten potentat finansowy — „podskarbi narodu“, nie umiał patrzeć wesoło na ludzkie życie, garściami rwać wesołość, jak się rwie czerwone maliny z krzaka przy drodze. Zaraz — naprawiać, przebudowywać, leczyć, goić... Mędrek, socyał w mnisim kapturze, czy mnich w socyalikowskim kabacie.
Ale kochała go za inne, inne, inne rzeczy! Wielbiła w nim aż do szału dzikiego swego kochanka —