Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i patrzyła na niego płomieniami oczu poprzez palce.
Osunął się na kolana przy fotelu, na którym siedziała i całował jej ręce, jej stopy, jej suknie, całował w obłąkaniu szczęścia, w szale zdziczenia, miliony razy. W tych pocałunkach jego dusza przepływała w jej ciało. Przypadał ustami do małych dłoni i zamierał z rozkoszy. Nasycał się minutami przepływającego szczęścia aż do utraty wszelkiej wiedzy.
— Dlaczego? — zapytał — postępujesz tak lekkomyślnie?
— No, to już nie będę!
— A kiedy jesteś tak strasznie lekkomyślna!
— Będę już teraz ciężko myślała.
— To nie są żarty!
— Wiem, że to jest inkwizycya.
Ręce jej były pełne rozkoszy. Palce pełzały po jego ręku. Oczy jej płonęły od ognia, który wszystko na popiół przemieniał.
— Już mię pan znowu przestał lubić? — spytała, pochylając się ku niemu, ze smutkiem szczerym w tonie głosu, z kurczowem zaciśnięciem rąk. Wstał ze swego miejsca i odsunął się aż pod okno. Tam stał długo, patrząc na nią zdaleka.
— Cóż znowu oznacza ta niełaska? Może przez to właśnie okno zamierza pan wyjechać do Ameryki?
— Nie ja będę tym, który panią popchnie w odmęt nieszczęścia! — zawołał zdaleka
— To dopiero pedant!
— Xenia!