Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakie „damy“ i do kogo pan chodzi. Niemało na pana straciłam! Za każdy postój musiałam tej Niemce stawiać kawę z brioche’ami. A jadła! Po dziesięć brioche’ów, jak nic na posiedzenie.
— Co to za jedna?
— A Niemka — i już. Uczy się tutaj haftować ornaty. Mieszkałyśmy w jednym hoteliku, poznałam się z nią i zaraz zgodziła się chodzić na stójkę pana pilnować.
— No i cóż ciekawego wyśledziła?
— A właśnie, że ona wyśledziła, bośmy się przypadkiem spotkali w Luxemburgu... — rzekła Xenia z wewnętrzną uciechą.
— Ładny to był przypadek!
— Może nie? Ja szłam sobie na spacer i pan to samo. No i spotkaliśmy się przypadkiem.
— Dlaczegóż pani nie chciała od samego początku żebym ja tu przyszedł?
— Bo nie! — mruknęła z niechęcią.
— Adwokat był wtedy na placu...
— Ech, z tym adwokatem! Z nim byłam ze trzy razy szukać pana. A małom się to nasiedziała przy szybie w tej „buvet’ce“, co tam jest na rogu pańskiej ulicy!
— Gdzie, u Marras’a?
— No, właśnie, u tego Marras’a! Tam się dopiero nasłuchałam różności! Schodzą się tam karawaniarze montparnascy, stare pijusy z fiakrów, apasze, handlujący gałganami z ulicy Boulard i jeszcze lepsi, różni niewiadomi. Co się do mnie naprzystawiali, żeby im powiedzieć, czego ja też tam wysiaduję i kogo tak