Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, imię było potrzebniejsze w tej sprawie, niż nazwisko...
— Szłam jednego dnia — a żeby też pan wiedział skąd? koło Palais de Justice. Zaczepił mię jakiś błazen i nie chciał odstąpić...
— Gdy się kto tak maluje, to co dziwnego?
— Przechodziłam na drugi trotuar, cofałam się w tył i wyprzedzałam go, bo to było oberwane i paskudztwo — na nic! Lazł i mamrotał. Aż, nie mogąc sobie z tem poradzić, stanęłam i namyślałam się, czy nie zawołać „pelerynki“. Podszedł do mnie ten adwokat i obronił mię od tamtego. Z sądu wtedy wychodził i zobaczył moją przygodę. Odprowadził mię do domu...
— Zastąpił tamtego.
— No, tak. Okazało się, że jest bardzo przyjemny, sympatyczny, inteligentny...
— Przystojny...
— A nawet i przystojny, choć już troszeczkę myszką trąci. Był u mnie raz w hotelu, na Saint-Honoré, bo tam wtedy mieszkałam. Wtedy wspomniałam mu o sprawie ojca. Prosił, żeby przyjść z tem do niego, do mieszkania. No więc poszłam, według adresu, który mi zostawił...
— Ileż razy pani była u niego? W tem „aimoir“?...
— Trzy razy.
— Czemuż pani już nie chce do niego chodzić?
— Bo gdym przyszła trzeci raz na jego pisemne zaproszenie, zastałam tam jakąś damę.
Śmiał się długo, jak zupełny obłąkaniec, z wyniosłą niby pogardą. Słowa okrutne, jak mściwe razy