Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/045

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    — Czyż tylko mnie? — uśmiechnął się Nienaski.
    — Panu przedewszystkiem. U nas w kraju są albo cnotliwi ludzie, i ci żebrzą, wciąż żebrzą dla zaspokojenia nieprzeliczonych potrzeb biedactwa, albo niecnotliwi — i ci nic żebrzącym nie dają. Trzeba, żeby jak najwięcej tych z szeregu pierwszego zdobywało majątek.
    — Do takiej samej przyszedłem konkluzyi... — śmiał się Ryszard.
    — Proszę mi wierzyć, że nie raz, ale dziesiątki i setki razy o szanownym panu po swojemu myślałem. Jestem stary człowiek i gorzkie przetrawiam w sobie myśli.
    — Czemuż nie czyny! I to nie tutaj, lecz właśnie w kraju!
    — Jestem już na uboczu... — rzekł sucho Ogrodyniec, wycierając swe okulary. — Za późno mi już na czyny. Dożywam już swego czasu.
    — W kraju taka bieda, taki brak głów i rąk!
    — Z kraju wyszedłem, jako obskubany przez opiekunów z resztek dziedzictwa szlachecki potomek. Nie wyniosłem stamtąd prawie nic! — rzekł cierpko.
    — Gdyby pan tak wrócił... Przecież tam wszystko czeka...
    — Gdyby... — mruknął starzec, machnąwszy niecierpliwie ręką.
    — Nie mam prawa wtrącać się w sprawy szanownego pana, ale mówię, bo stamtąd przychodzę i wiem, o czem mówię.
    — Jeszcze się kołacę po tym bruku, gdziem się