Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 02 - Zamieć.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Ogrodyniec poprawił z żywością swe okulary i wyjrzał z poza nich na gościa. Białka jego oczu powinnyby się były właściwie nazywać żółtkami. Bladoniebieskie źrenice żywo błysnęły.
— Niekoniecznie, jak szanowny pan wie, gra się własnymi pieniędzmi. Można wiele zarabiać, ryzykując niewiele, albo nic zgoła. Zresztą — ja tak oto wspomniałem. Co do posady, o której tu czytam, to w istocie bardzo jest trudno. Prawdziwie, nic nie widzę, nic nie widzę...
— Pragnąłbym zaczepić się, znaleźć punkt oparcia, żeby potem...
Mówiąc powyższe zdania, a szczególniej ostatnie, Ryszard poniewierał samego siebie w myśli, pogardzał sobą i lżył się ostatnimi wyrazami. Ta żebranina, gdy się jest tęgim i zdrowym chłopem!... Ten jakiś pomysł nagrabienia pieniędzy byle jak i wszystko jedno gdzie! Co on tu robi wśród tych ludzi? Co on tu gada?
— Wracając do pomysłu giełdy — mówił pan Ogrodyniec powoli i wyraźnie — miałbym na myśli tylko zabiegi planowe, bez jakiegokolwiek ryzyka, czynności dobrze obmyślone i wytrwały pochód krok a krokiem. Giełda przecie nie zna żadnych sentymentów względem ludzi i względem nas... Czemużbyśmy mieli rządzić się sentymentami względem niej?
— Oczywiście.
— Gdyby szanowny pan chciał podjąć pewien plan i wykonywać go systematycznie, ja sam, w miarę mych skromnych środków, mógłbym panu iść na rękę.