Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zapałkę o pudełko i oświetlił straszliwy dla siebie widok: ławy nie było. Znajdował się tedy w istnej pułapce. Za plecami miał parkan wysoki na kilka łokci, przed sobą głęboki ściek miejski. Krąg blasku nie dosięgnął wybrzeża, na którem stał Borowicz, ale zato ukazał w całej pełni twarz Majewskiego, czarną od błota. Marcin skorzystał z tej chwili i trzepnął tę właśnie twarz ogromną skibą bajora. Nauczyciel przez chwilę pluł i charkał, a później wrzasnął:
— Gdzieś podział deskę?
Marcin dał mu znowu respons bryłami.
— Nie chcę wcale wiedzieć, kim jesteś, — wołał Majewski, — niech cię wszyscy djabli wezmą! Dostaniesz dziesięć rubli, rzuć deskę w dawnem miejscu.
Nowy grad pocisków zwalił się na jego głowę. Wreszcie Marcin znużył się i nasycił zemstę. Spostrzegłszy, że belfer idzie znowu po gzymsie bez celu w kierunku raz już odbytym, wsunął się między sągi, przemknął aż do końca parkanu i siadł, żeby odpocząć i patrzeć co będzie dalej.
Stamtąd widział, jak nieszczęsny więzień palił jedną po drugiej zapałki, schylał się z tem światłem nad rzeką, beznadziejnie szukając brodu, jak próbował oderwać deskę z parkanu, ciskał w bagno kamienie, siłą z muru wyrwane, dla utworzenia grobelki, a wreszcie usłyszał niesmaczny plusk i domyślił się, że to pedagog przebywa wbród rzekę klerykowską. Wówczas chyłkiem zbliżył się ku niemu i, postępując krok w krok, prowadził oczyma ciemną sylwetkę, zdążającą ku brukowanej ulicy. W świetle latarni Majewski ukazał się oczom jego w postaci straszliwej. Było to istne monstrum, stą-