Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbutwiałe, widocznie przed wiekiem, inne rozsypywały się w proch, a były i zupełnie nowe, lśniące białością drzewa sosnowego...
Pedagog przerwał na chwilę czytanie i obrzucił spojrzeniem słuchaczów. Wtedy Walecki powstał ze swego miejsca i rzekł ostro:
— Panie nauczycielu!
— A co tam? — zapytał Kostriulew, poprawiając swe niebieskie binokle.
— Panie nauczycielu! — mówił »Figa« głosem wzburzonym i drżącym, ale do najwyższego stopnia zuchwałym, — ja... to jest... ja w imieniu moich kolegów... uczniów klasy siódmej, ja proszę, ażebyś pan nie czytał tutaj podobnych rzeczy.
— Co takiego? — zawołał historyk, zrywając się z krzesła.
Walecki wspiął się na palcach i, oparty rękami o wierzchnią deskę ławki, pochylony naprzód, mówił coraz głośniej tonem, który ciął niby damasceńska szabla:
— Ja jestem katolikiem i nie mam prawa słuchać tego, co pan czytasz. Dlatego w imieniu całej klasy, w imieniu... całej klasy...
— Milczeć, smarkaczu! — wrzasnął nauczyciel, zstępując z katedry.
Był to najboleśniejszy epitet, jaki mógł usłyszeć tak mały »katolik«. Słowo »smarkacz« przeszyło go, jak bagnet. To też nozdrza klasycznego nosa zaczęły mu drgać, brwi skoczyły do pół czoła, twarz zbladła, jak papier.
— Ja nie chcę słyszeć tego, co pan czytasz! —