Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tam jednego...
— Co za jednego... tam?
— Włościanina.
— Proszę... włościanina. A dokądże to tak walisz samopas, kochanku?
— Do Klerykowa.
— Fiu — fiu. A pocóż to?
— Do szkół, proszę wielmożnego pana.
— Cóż, u licha! Ojciec na szkoły dla ciebie ma, a na furmankę nie ma? Konie trzymają ojciec?
— Nie.
— Więc skądże, do djabła, bierze na szkoły, jeśli nawet koni...
— Mój ojciec służy we dworze... — powiedział Radek z rumieńcem na twarzy.
— Za karbowego, czy jak?
Młodzieniec wahał się przez chwilę, pragnąc z całej siły skłamać i potwierdzić, ale przemógł się wreszcie i wyznał:
— Nie, za rataja.
— Patrzcie państwo! Już teraz rataje kształcą swe potomstwo w Klerykowie. A do którejże to klasy walisz w tylim tornistrze, mój filozofie?
— Do piątej, proszę wielmożnego pana.
— Do piątej? No, proszę... Jakże to sobie radę dajesz w tym Klerykowie, skoro tak rzeczy stoją?
— W Pyrzogłowach dawałem korepetycje.
— W Pyrzogłowach? Ja się pytam o Kleryków
— Nie znam Klerykowa, wielmożny panie.
— To ty dopiero pierwszy raz?
— Pierwszy.