Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leży zaprzeć się, ile tylko można, przynajmniej w połowie.
— A ty, — Borowicz — zwrócił się do niego dyrektor, — przyznajesz się do winy? Czy strzelałeś?
— Tak, panie dyrektorze... — rzekł cicho i głosem pełnym boleści, — strzelałem, ale bez prochu...
Marcinek, wypowiedziawszy te słowa, spojrzał na zgromadzonych pedagogów i osłupiał. Wydało mu się, że ci sprawiedliwi sędziowie zdjęli z twarzy swych surowe maski. Zjadliwy nauczyciel Wielkiewicz, który miał opinję ateusza i, prawdopodobnie wskutek tego, zdegradowany był aż do poziomu profesora geografji, zadarł głowę, wsadził na nos binokle, przypatrzył się Borowiczowi i rzekł, gwałtownie machając ręką:
— Słyszane rzeczy... strzelał bez prochu. Co za bezczelny i niebezpieczny konspirator!
Nagle cała belferja wybuchła głośnym, niepowstrzymanym śmiechem.
Dyrektor usiłował zachować godność, ale i on trząść się zaczął.
Obudwu podsądnych wyrzucono za drzwi i wręczono panu Pazurowi, który ich znowu do kozy zamknął.
Gdy rozpoczęły się lekcje, polecono im iść do klasy. Tam usłyszeli wyrok, że skazani są w drodze wielkiej łaski jeszcze na długą kozę o chlebie i wodzie.
Wszystkie te kataklizmy i przejścia strasznie pognębiająco oddziałały na Marcinka. To, że go nie wydalono z gimnazjum, przypisał w głębi swego serca wstawiennictwu matki.
Zaraz też po zupełnem opuszczeniu kozy poszedł do kościoła.