Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jest nadmiar tego wszystkiego, oto, co mówię od lat tylu. Byle szewczyna, krawczyna, już pędraczka do terminu nie oddaje, tylko na mędrca! A na mędrca nie każdego Pan Bóg powołał, to też naokoło siebie widzisz jejmość jakichś rozgrymaszonych, rozlazłych, rozkisłych półmędrców, ćwierćmędrców albo i całkiem głupich mazgajów. A ja już widziałem, moja jejmość, jaki to z takiej mąki chleb bywa. Oto, co ja mówię...
— Przesada, jak zawsze... — wyszeptał piskliwym głosem pan Grzebicki, rozczesując palcami lewej ręki swe faworyty.
— To samo słyszałem i wtedy, akurat to samo słowo: przesada... — odrzekł Somonowicz głosem gardłowym, patrząc nie na radcę Grzebickiego, lecz na Marcina.
— Wtedy rząd nie stawiał dzikich wymagań...
— Rząd zawsze wie, co robi, i teraz wie również, a nadto czyni, co do niego należy w takim porządku rzeczy. Nie trzeba było...
— Przecie ja, mój radco, nie zarzucam rządowi złych intencyj i daleki jestem wogóle od myślenia o tem. Nie należy jednak, zdaje mi się, pałać pożądaniem tłumienia oświaty, che-che... — szydził mały radca.
— Powtarzam jeszcze raz, że nie wszyscy możemy być filozofami, bo któżby świnie pasał? — rzekł radca grubijanin, zabierając się do wydobycia z torebki trzeciego cukierka.
— Nigdy, zdaje mi się, nie brakowało jeszcze urzędników do spełniania, zaszczytnego zresztą, jak każdy inny, obowiązku pastuchów trzody chlewnej. Obawiaćby się raczej trzeba ich nadmiaru.