— W tym tygodniu... — zamruczał szlachcic, który już osiem dni był poza swym folwarkiem.
— Tak sądzę... — rzekł sekretarz i zaczął natychmiast wycierać gumą, w drzewo oprawioną, jakiś błąd w swych papierach.
Szlachcic zwrócił się do osoby, najbliżej przy nim stojącej, niby to jej wyjaśniając odpowiedź, a właściwie w oczekiwaniu, że urzędnik jeszcze coś powie. Ten wszakże nic nie powiedział, ale się nadto spojrzał z wyrazem niecierpliwości.
Wówczas cała gromada opuściła kancelarję. Smutek jeszcze większy ogarnął Marcina i jego matkę, gdy się znaleźli na ulicy. Niepokój oczekiwania nie ustał, a wzmogło się znużenie. Chłopiec od chwili przyjazdu do tego miasta był smutny. Męczyła go i dławiła spiekota miejska, bruk palił i wykręcał mu nogi, widok murów, a brak horyzontu sprawiał mu przykrość bez nazwy, co, mimo nieustannych westchnień, nie mogła wyrwać się z piersi. Wszystko w tem mieście było inne, niż na wsi, było dla niego zimne i szorstkie, traktowało go nie jak dziecko. Drzewa, stojące gdzieniegdzie obok chodników, małe drzewa, ujęte w żelazne okratowania, jak kajdaniarze, napawały go boleścią, czuł taki brak miękkiej murawy, że ze łzami poglądał na jej ździebełka, wegetujące między kamieniami bruku, a jedyną ulgę i pociechę znajdował w spoglądaniu na niebo, które jedno było takie samo, jak w Gawronkach, i które jedno, jak wierny przyjaciel, szło za nim wszędzie, dokądkolwiek się skierował.
Wprost z gimnazjum powrócili do hotelu i zamknęli się w swoim numerze. Zajazd mieścił się w je-
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/067
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.