byli, bez upewnienia się, czy dzieci przyjęte będą, nie mogli odjechać. Stąd powstawały namiętne szepty i zasięganie informacyj. Pani Borowiczowa miała wszystkiego trzy mile do Gawronek, ale również czuła się w Klerykowie, jak na szpilkach.
Żadnego egzaminu Marcin jeszcze nie zdawał; nie było też wcale pewności, czy będzie przyjęty wobec ogromnego napływu kandydatów. Wszystkie te okoliczności, połączone z obawą, pragnieniem, z niepokojem o dom i t. d., sprawiały, że matka Marcinka była smutna i zdenerwowana. Dość szybko chodziła po korytarzu, prowadząc syna za rękę. Jej stara, niemodna mantyla, wypłowiała parasolka i bardzo wiekowy kapelusz, nie zwracały uwagi osób bogatszych, ale wpadły zaraz w oko jegomościowi w czarnym surducie, w szerokich spodniach, schowanych w cholewy grubych butów, wyglancowanych szuwaksem. Jegomość był tęgi, czerwony na twarzy, i miał widać astmę, bo sapał ciężko i pokaszliwał.
— Proszę też pani, — rzekł szeptem, przystępując do pani Borowiczowej, — nic nie wiadomo, kiedy egzamina?
— Nic nie wiem, mój panie. Pan syna oddaje?
— A chciałbym... Czwarty dzień siedzę. Nie wiem już, co robić nawet...
— Śpieszy się panu?
— A i jakże, proszę łaski pani, u mnie propinacja zwłoki nie cierpi. Akcyźny jeździ, a wiadomo, co to akcyźny, jak gospodarza w domu niemasz. Raz człowieka niemasz, drugi raz, to on tam natychmiast zada corny kawy z czytryną!
Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/062
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.