Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

źle usposobiły dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedział, czy ta pani w danym momencie patrzy na niego i, co najważniejsza, czy ona wogóle go widzi. Drogą dziwnego skojarzenia wrażeń prędko wykombinował, że nauczycielka podobną jest do ogromnej muchy.
— Powitać, powitać! — wołała szepleniąc, pani Wiechowska, i poczęła wysadzać z sanek matkę Marcinka.
— Jakże zdrowie? — zapytał nauczyciel gwałtownym sposobem i nie wiedzieć kogo, ani na chwilę nie przestając uśmiechać się jednostajnie.
— Powitać kawalera! — mówiła coraz śmielej i głośniej nauczycielowa, teraz już specjalnie do Marcina. — Cóż, były dudy? Pewno były, ej że!...
— Cóż to za dudy, mamo? — szepnął kawaler przez zęby.
— Jakże zdrowie? — wypalił znowu nauczyciel, mocno zacierając ręce.
— A no, otóż i jesteśmy! — rzekł ze swobodą pan Borowicz. — Dudy? było tam tego trochę, ale, chwalić Boga, niewiele, niewiele.
— Spodziewam się, proszę pana dobrodzieja — rzekła nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym — spodziewam się... Marcinek powinien to rozumieć — mówiła z rosnącem uczuciem i rozdymając nozdrza, — że rodzice i cała familja oczekują po nim wiele, bardzo wiele! Powinien to rozumieć, że musi stać się nietylko pociechą rodziców w sędziwej starości, podporą ich lat zgrzybiałych, ale i chlubą...
Ten wyraz »chlubą« wymówiła ze szczególnem namaszczeniem.