kał się po ogromnym parku, po wąskich alejach, podobnych do naw w kościołach gotyckich. Jasno-żółte, albo rdzawo-czerwone liście wisiały na starodrzewiu tego wielkiego lasu. Najlżejszy podmuch strącał je w kałuże błota i do zgniłych basenów. Szelest tych liści, ciężki huk konarów, mgły długotrwałe, wszystkie zresztą miejsca tej doliny smutne były, jak pogrzeb, rozżalały Jakóba coraz okrutniej i niosły jego duszę do tamtych miejsc i do niej. Jak człowiek obłąkany czytał po raz nie wiedzieć który jedyny list od narzeczonej, otrzymany w Skakawkach i rozkochiwał się w każdem jego słowie.
«Jakże żałuję, — pisała panna Terenia, — że już skończyło się! Chciałabym, żeby tak trwało ciągle, bez końca! W piątek będę we Wrzecionach, jakże smutno mi będzie w tym domu, gdzie byłam z tobą parę godzin tak szczęśliwą! Wszystko, coś do mnie mówił, pamiętam doskonale, jakby to było przed chwilą, a to już kilkanaście dni upłynęło od tamtego czasu, pamiętasz, mój najdroższy... Ach, jak cię kocham nad życie, mój najsłodszy, mój jedyny! Wszystko to było tak urocze, że z przyjemnością myślę o naszem życiu. To też staraj się, jak możesz, o posadę i bądź mi wierny. Ach, jak ja cię kocham!...»
Słowa listu, jak pewne dźwięki słyszane w szczęśliwych chwilach życia miały cudowną własność zarówno wywoływania obrazów przeżytej rzeczywistości, jak i wzbudzania z siłą stokroć większą doświadczonych wtedy uczuć. Tylko, że rozkoszne uczucia sprawiały teraz boleść, a wyobrażenia kłuły, jak ciernie. Były chwile, że Kuba wątpił spokojnie, czy w rzeczy
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/240
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.