Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i on zaczął gadać. Te jego monologi były nieprzerwanem, bezlitosnem i nieszlachetnem szydzeniem z syna, zięcia, żony i owej panny Tugend. Tej ostatniej dokuczał najbardziej w sposób gruby i tłusty, zanosząc się od śmiechu z własnych nużących i prostackich konceptów.
— Cóż to Tugendka taką dziś krótką spódnicę włożyła? Czy aby odrobineczkę z przodu nie krótsza? Oj — oj... Daj Panie Boże, żeby mię wzrok mylił... — gadał monotonnie, gdy guwernantka kręciła się dokoła stołu, nalewając rosół na talerze...
Nieszczęsna stara panna spłonęła rumieńcem i przełknęła łzy, które jej w oczach stanęły. Stary dziad obrabiał już tymczasem swego zięcia.
— Cóż to Wicunio, — mówił do pani Natalii, — obrażony, słyszę, na mnie grzesznego za to, że mu twojego posagu nie wypłacam? Nie przyjeżdża do mnie, gardzi, okrutny, moją strzechą i moją zupą. Niech gardzi, niech gardzi... Cóż pocznę? Ja nie mam, złamanego szeląga nie mam przy duszy. Cóż mu dam? Te pantofle? Obydwoma nie mogę go wyposażyć, ale jeden... z miłą chęcią... Ten gorszy z oderwanym napiętkiem...
Mówiąc to, zdjął z nogi pantofel i podawał go córce, gdy ta brała do ust pierwszą łyżkę rosołu.
— Wicuś poczciwina rozgłasza o mnie różne niemiłe szczegóły, opowiada, żem kutwa i skrobigarnek, który wszystkie skarby chce ze sobą zagarnąć do grobu. Cukiereczek! Powiedz mu z łaski swojej ode mnie, żeby sobie mną ząbków nie wycierał, bo to i tak wszystko napróżno. Ja ani jeszcze nie myślę umierać, ani nic