kłosami o mur cmentarny. Naokół lud z cicha szeptał modlitwy, co sprawiało takie wrażenie, jakby się było na jesieni w brzozowym lesie, gdy wszystko stoi w niemem milczeniu i tylko liście dziwne i przejmujące trwogą prawdy szeleszczą.
Wtem z otwartych okien plebanji dał się słyszeć głos popędliwej gospodyni:
— Jak cię, flondro jedna, wytnę w zęby, to ty mi się nogami nakryjesz i oduczysz tego wylizywania rondlów! Rypaj po sałatę!
Kuba stał na cmentarzu obok Wzorkiewiczów, z gracyą wysunąwszy naprzód lewą nogę. Bardzo dawno nie był w kościele wiejskim, nie czuł się jednak obcym w przybranej pozycyi szlachcica. Gdy w ciszy jęknęły dzwonki i wszystkie głowy chłopskie schyliły się ku ziemi i Kuba pochylił się nieco. Właśnie w owej chwili dał się słyszeć turkot jakiegoś jeszcze pojazdu. Po chwili na cmentarz weszło kilka nowych osób. Na przodzie szedł gruby i łysy szlachcic w staromodnym surducie, z pewnością siebie, spokojem i jakby nabożnem skupieniem ducha roztrącając kolanami klęczących chłopów, a pięścią rozmodlone baby. Za nim postępowała dama w czarnym woalu i czarnej mantyli, dalej szedł młody jegomość w pięknym paltocie angielskim, połyskując zadartą i artystycznie rozczesaną głową. Na samym końcu posuwała się młoda panna, wystrojona podług ostatniej mody i z szykiem wielkomiejskim. Twarz jej zasłaniała biała woalka. Całe towarzystwo, spostrzegłszy Wzorkiewiczów, zbliżyło się do nich i poczęło witać, ale w sposób taki, że stary pan zaledwie końcami palców dotknął ręki Wzorkiewicza, Kubę
Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/218
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.