Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziwe braterstwo dla Szyny i wielu innych mieszkańców tego folwarku, ale nadto, co go nieraz aż zastanawiało, czuł w sercu górne i trwałe szczęście z tego błahego powodu, że pewnym wierzbom tak dobrze było rosnąć, ssąc wilgoć ze smugów nad stawami, że pszczołom dobrze się pracuje w upalne przedpołudnia po szczytach lip, że młody owies tuż za gankiem ma w swej barwie czarno-zielonej, w swoich tęgich, szorstkich i grubych szypułach jakąś zbójecką hartowność, jakąś zaciekłą namiętność rozrastania się, wzmagania, życia. Gdy sam jeden szedł w ciszy, pośród głębokich cieniów, rozpostartych przez wspaniałe drzewa, albo gdy się wylegiwał w bujnych trawach nad brzegiem rzeki i gdy beztroska dochodziła do szczytu, był w stanie przypominać sobie nawet Warszawę, jej wrzask, jej rozpalone chodniki i ściany, jej zgniłe powietrze. Najczęściej wszakże stawało mu w oczach pewne drzewko warszawskie, rosnące na ciasnem podwórzu żydowskiej fabryki kapeluszy. Drzewko to widywał codziennie z okna swego mieszkania, ale teraz dopiero zaczął o niem myśleć. Stało samotne na dziedzińczyku, wylanym asfaltem, usiłując wszczepić okaleczałe korzenie w odrobinę gruntu, która je otaczała. Na koronę tego młodego kasztana bez przerwy buchała para, w stałych odstępach czasu wypadająca z rury owej nędznej fabryczki — i połowę jego liści oparzyła i zdarła. Wspomnienie to kojarzyło się z myślami o samym sobie, o owych, w biały dzień spadających na człowieka, czarnych nocach i o tych wszystkich synach człowieczych, którzy nie mają gdzieby głowę skłonić...
Dusza Jakóbka stawała się wówczas czułą jak