Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krok jego spodni zaczynał się tuż nad kolanami. Kuba wykonywał ruchy dziwnie zabawne. Przyzwyczaił się już był do swego ubrania, a jednak tego dnia czuł w sobie jakieś przemierzłe znużenie i zimno, jakby po jego duszy pełzał ohydny, lepki ślimak. Całe jestestwo czujące wstrząsało się od tych dotknięć i cierpiało niezmiernie każdą swoją odrobiną. Na rogu ulicy Wspólnej i placu Aleksandra, Kuba przypadkowo rzucił okiem na chodnik przeciwległy i oderwał się od swoich utrapień.
Po drugiej stronie ulicy szedł powoli młody jegomość z twarzą tak ogorzałą, że od razu poznawało się w nim wieśniaka. Kubuś przeszedł w poprzek ulicy i zaczął postępować za owym szlachcicem. Doznawał takich uczuć, jakich doznawać musi robotnik przyczepiony do liny i zsuwający się po prostopadłej powierzchni skał na tle przepaści, aby podmurować wanty wiszące nad linią kolei gotardskiej. Jeżeli towarzysz, który trzyma koniec liny przez blok przerzuconej z rąk ją wypuści, — ha wola Boska!... Wszak człowiek wielekroć sam się ocalić nie może i wisi na łasce drugiego człowieka. Westchnął raz jeszcze i dogonił opalonego pana.
— Przepraszam... — rzekł, pociągając go za rękaw, — zdaje mi się, że Szyna... Walery...
— Kubuś! jak mi Bóg miły... Kubuś... — zawołał tamten.
— Właśnie cię zobaczyłem teraz... o tam szedłem, po tamtej stronie. Zobaczyłem cię Walery... Właśnie dopiero co wyszedłem z domu... — plótł jednym tchem Ulewicz...