Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niesione. Otwarłem drzwi: doktor siedział na łóżku rozebrany, a nad nim pochylała się stara baba ogromnego wzrostu, w której poznałem dwórkę Pyrciakową.
— Pijże, panie... pókim dobra! — woła.
— Ej! idź ty harpio, ej, idź!
— Doktor niby, a jak samemu przyszło leki pić, to jak ten głupi bęben.
— Na nic mi się żaden digitalis nie zda, zrozum-że, wielka niedźwiedzico! Wiem, co robię...
— Ijj, będę tam figle-migle stroiła!...
Porwała doktora za ręce, obaliła na łóżko i przemocą wlała mu w usta lekarstwo. Stary przełknął i, leżąc bez ruchu, z roziskrzonemi oczyma, mruczał:
— Czekaj-że, czekaj, panienko, ja ci sprawię!...
Zbliżyłem się do niego. Spojrzał przerażonym wzrokiem i wraz szarpać zaczął palcami kołdrę. Zaczerwienił się aż do brwi...
— Czemu mi drzwi nie zamykasz?... obcy mi tu ludzie wchodzą, źli ludzie!... Obcego piasku trzeba jej było nasypać na oczy? swego brakło?... Wstyd, hańba. Takie serce w obcej ziemi zakopać... wstyd! Posażek w garść, a balast można zostawić na drodze...
— Nie dokuczaj mi, panie Rzepkowski, nie krzywdź...
Zaczął mrugać powiekami i wpatrywać się we mnie. Łzy mu kapały na wąsy.
— Widzisz... na rękach wypiastowałem... Rozumiała mię jedna jedyna. Zostałem, jak pies! Zdaje mi się, że mię otaczają cudzoziemcy, których mowy nie rozumiem... Ona jedna...
— Co panu jest?