Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O nic nie idzie, ani wam, ani mnie... o nic nie idzie!... Psia-krew!
Spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem, rozebrał się szybko, rzucił na swe łoże i obrócił w moją stronę tą częścią ciała, której nazwa żadną miarą zamieszczoną być nie może w opowiadaniu, przeznaczonym do druku. Postanowiłem obrazić się na tego impertynenta; on sapał i ja sapałem także. Słabo tlejąca lampka, pozostawiona na stole, kopciła niemiłosiernie, w gorzelni ruch ustał, ucichło wszystko.
Aptekarz wkrótce zaczął chrapać; ja już zasnąć nie mogłem.
Około północy posłyszałem w sionce stąpanie i pokaszliwanie. Ktoś obmacywał rękami drzwi szukając klamki; znalazł ją i stanął w progu.
Był to wyrostek wiejski, lat ośmnastu, w kożuchu baranim. Rozglądał się przez chwilę po pokoju zdjąwszy czapkę i odgarnąwszy pięścią włosy z czoła; potem uderzył czapką w ziemię, oddając ukłon niewiadomo komu i rzekł:
— Pochwalony Jezus... Dochtór w domu?
Rzepa przebudził się natychmiast.
— No? — zapytał, siadając na swem łożu.
— Ja z Mysłowa, wielmożny...
— A co tam?
— Od Jacka Zielińskiego.
— Nie lepiej mu?
— Nie.
— Kolka go sparła?
— Sparła.
— Nie gada?