Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ciemno było jeszcze na dworze i zaczynał szarzeć zaledwie przedświt zimowy. Deszcz ze śniegiem bił mię w twarz, błoto bryzgało z pod bezwładnie opadających w nie kaloszy, aż na kołnierz znanej w świecie literackim algierki; niebo, ku któremu wznosiłem kilkakrotnie oczy z najzupełniej bezwiednem westchnieniem, — wydało się pustą, pozbawioną nawet formy sklepienia głębią, w której otchłani przelewały się, wznosiły, opadały i sunęły zwolna ciężkie kłęby burej pary. Jak wieko trumny wisiało nad ziemią, oparte o kraniec pola, na którym czarne grzbiety zagonów dobywały się z pod śniegu. Brzozy i akacye, otaczające podwórze, odarte z liści i jakby napuchnięte od deszczu, szamotały się w wichrze, bijąc się wzajem wierzchołkami; suche ich konary sterczały nieruchomo w powodzi dużych, czarnych kropel deszczowych. Tuż za dziedzińcem dworskim ciągnął się w stronę gorzelni szereg wybojów i oceaników błota, pełniący nawet w tej postaci obowiązki drogi. Co prawda, podróżowały tamtędy tylko kartofle do gorzelni. Wlokło się właśnie kilka fornalek ze skrzyniami kartoflanemi. Mizerne szkapy brnęły po brzuchy zanurzone w kałużach, — wielkie bryły błota przylegały do kół i bryzgały, padając na buty i sukmany fornali, konwojujących transport z wyrazem idealnego stoicyzmu na obliczach, niegolonych prawdopodobnie od dwu tygodni.
Ondzie gorzelnia, — oświecał mię mój przewodnik, wskazując wielki piętrowy budynek.
Przebyłem suchą względnie nogą oceaniki błota i znalazłem się pod gorzelnią. Stało tam kilka furmanek. Jakaś olbrzymia dziewka z głową owiązaną kil-