Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie bić, jak nabój w lufie podczas wystrzału, aż się zapamiętamy w dzielnej rozkoszy niepohamowanego pędu po pięknej, ukochanej ziemi... ach, Boże!...
Słania się Janek z kąta w kąt izby, gdy to mówi, zatacza się, łka wewnętrznem szlochaniem, wydzierającem się z głębi piersi, niby dławione wysiłkiem rzężenie. Za chwilę uspokaja się i z suchemi już oczami zatrzymuje się przed swym gościem. Patrzy mu w oczy łagodnie i kiwa głową jakoś zabawnie, jak małe dziecko, które zgadza się na każdą zabawkę, jaką mu podsuwają.
— Chwilowa niedyspozycya, łaskawy panie, — mówi, — małe, nieświadome pragnienie ruchu, po prostu, jeśli nie sprawi panu jakiej trudności skombinowanie tego zjawiska — odruch...
Młodzieniec, odziany w cudzy tużurek, milczy teraz, leżąc na krzesełku z nogami, wyciągniętemi przed siebie tak bezwładnie, że nie stara się ukryć nagości brudnych gnatów, widocznych nad cholewkami kamaszków. Głowa jego przechyla się na ramię... Znać, że doznaje na widok odruchów Janka jedynego szczątkowego uczucia: znużenia. Leży tak z wysuniętemi wargami i zdaje się nie widzieć, że Janek wpatruje się weń rozszerzonemi źrenicami, jakby zaglądały w ciemność, że schyla się nad nim i całuje go w usta.
Po chwili dopiero podnosi głowę, odsuwa się i słucha dziwnych słów z tym samym wyrazem wstrętu czy znużenia:
— Bracie mój nieszczęśliwy... Jeśli doznasz kiedykolwiek, jak w tej chwili, goryczy — nie wzbraniaj łzom płynąć... One rozmiękczą grudę, pokrywającą twe serce zatwardziałe, nauczą cierpieć szlachetnie i widzieć